sobota, 3 grudnia 2011

Wpływowe kobiety drugiej Rzeczypospolitej - Sławomir Koper - Fragmenty

Sprawdź aktualną promocję cenową>>>
W czasach gdy Nałkowska ośmieliła się wykrzyczeć w imieniu polskich kobiet śmiałe żądanie, dyskusja na temat równouprawnienia płci miała nad Wisłą już pewną tradycję. U schyłku XIX wieku w życiu publicznym nie brakowało pań łamiących wszelkie stereotypy, które nie spotkały się z ostracyzmem społecznym. Pochodząca ze sfer ziemiańskich Eliza Orzeszkowa po powstaniu styczniowym unieważniła swoje małżeństwo, przeniosła się do Grodna i związała z żonatym prawnikiem Stanisławem Nahorskim. Pobrali się dopiero 25 lat później, po śmierci żony partnera, ale małżeństwo trwało zaledwie dwa lata. Podczas hucznie obchodzonych imienin pisarki Nahorski zmarł na atak serca, a Orzeszkowa już nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną. Autorka Nad Niemnem złamała kilka podstawowych zakazów obyczajowych - odważyła się porzucić męża zesłanego za udział w powstaniu styczniowym, a co więcej, zdecydowała się żyć i pracować na własny rachunek. A to, że jej partnerem życiowym był żonaty mężczyzna, już w ogóle nie mieściło się w normach epoki. Takie rzeczy zdarzały się w środowiskach artystycznych (uważanych wówczas za moralnie podejrzane), a Orzeszkowa pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Ale jej następczynie miały pójść jeszcze dalej. Maria Konopnicka publicznie oburzała się na referat Nałkowskiej, ale jej życie daleko odbiegało od stereotypu matki Polki. Ona również porzuciła męża, przeniosła się z szóstką dzieci do Warszawy, gdzie utrzymywała rodzinę z pisania i korepetycji. Współcześni zarzucali jej nieetyczny stosunek do własnego potomstwa i zapewne mieli rację. Konopnicka pozbyła się dość szybko obowiązków macierzyńskich, ograniczając swoją rolę wyłącznie do zapewnienia potomstwu środków materialnych. Chociaż nazywano ją "niewiastą mocno kochliwą", trudno jest znaleźć mężczyzn, z którymi łączyłyby ją bliższe stosunki. Właściwie wiadomo jedynie o tragicznej śmierci zakochanego w niej, młodszego o dwadzieścia dwa lata, filozofa i historyka - Maksymiliana Gumplowicza. Ten trzydziestoletni mężczyzna zastrzelił się w 1897 roku przed hotelem w Grazu, w którym mieszkała Konopnicka. Specjalnie to jednak pisarki nie obeszło, zresztą bardziej interesował ją wizerunek rodziny. Dlatego bez skrupułów zerwała z jedną z córek (Heleną), oskarżoną o kradzieże, próbę sfingowania samobójstwa, a nawet usiłowanie zabójstwa matki. Uznana za niepoczytalną wegetowała w kolejnych zakładach zamkniętych, a matka zadowalała się wysyłaniem pieniędzy na jej utrzymanie. Skandalem groziła również kariera kolejnej córki - pisarka uważała zawód aktorki za mocno podejrzany. Sobie jednak potrafiła wiele wybaczyć. W 1889 roku poznała młodszą o dziewiętnaście lat malarkę Marię Dulębiankę. Dulębianka miała krótko ostrzyżone włosy, nosiła się po męsku, w surducie, z monoklem w oku, świetnie jeździła konno. Panie szybko stały się nierozłączne, wspólnie zamieszkały w Żarnowcu, a partnerka brała nawet udział w zjeździe rodzinnym Konopnickich. Pisarka w listach zaczęła używać pierwszej osoby liczby mnogiej i wcale nie chodziło jej o pluralis majestaticus. Po prostu wypowiadała się w imieniu swoim i Dulębianki.

Przyjaciółkę nazywała Pietrek, partnerka towarzyszyła jej na zjeździe kobiet w Warszawie. Zachowały się relacje, że Konopnicka opuściła obrady nie z powodu wystąpienia Nałkowskiej, ale w efekcie kąśliwych uwag na temat jej związku z Dulębianką. Maria Konopnicka zmarła trzy lata później, w 1910 roku, a jej pogrzeb we Lwowie był jedną z większych uroczystości żałobnych na ziemiach polskich. Do śmierci cieszyła się powszechnym uznaniem, czego nie można powiedzieć o innej emancypantce zajmującej się literaturą. Jej losy przypominają film grozy, a co gorsza bez happy endu.

(...)

Tragedia czasów PRL

Najlepszy z możliwych ustrojów nie był łaskawy dla przedwojennej bohemy artystycznej. Wprawdzie w socrealistycznych szeregach nie zabrakło pierwszych nazwisk elity artystycznej Drugiej Rzeczypospolitej, ale okupiono to straszliwymi kompromisami. Do nakazów komunistów dostosowali się twórcy tej miary, co Tuwim, Nałkowska, Dąbrowska, Kazimierz Brandys czy Andrzejewski. Szczególnie ciekawy jest przypadek tego ostatniego, który z mocno podejrzanego (dla komunistów) katolickiego pisarza szybko stał się ulubieńcem władzy (za Popiół i diament), zachowując jednocześnie wysoki poziom literacki. Inne socrealistyczne "produkcyjniaki" czyta się obecnie z uczuciem zażenowania i niesmaku, na szczęście z reguły późniejsza twórczość (a nierzadko również działalność opozycyjna) zatarła te niemiłe epizody.

Nie warto można jednak osądzać i ferować wyroków. Kto nie żył w tych czasach, nie potrafi zrozumieć innych, a łatwo jest po latach z domowego zacisza wypowiadać się krytycznie. Ci ludzie musieli jednak z czegoś żyć, utrzymywać rodziny, a wykonywany zawód był najczęściej jedynym umożliwiającym dopływ gotówki. Do tego dochodził jeszcze zwykły, ludzki strach, komuniści nie miewali przecież skrupułów.

Zdecydowanie gorszy los czekał autorów uznanych za zdegenerowanych oraz członków ich rodzin. To właśnie spotkało Jadwigę Witkiewiczową, a nazwisko jej męża stało się symbolem zgnilizny moralnej okresu dwudziestolecia międzywojennego.

Nina przeżyła wojnę w Warszawie, chociaż kamienica na Brackiej spłonęła jeszcze we wrześniu 1939 roku. Bez pracy i dachu nad głową żyła dzięki przychylności znajomych i rodziny; na pewien czas przygarnęła ją kuzynka, Zofia Kossak-Szczucka. Do wszystkich nieszczęść doszło jeszcze kalectwo - w fatalny sposób złamała nogę i nigdy nie odzyskała dawnej sprawności. Zadbała jednak o twórczość męża, jeszcze na początku wojny część jego rękopisów zakopała w skrzyni w piwnicy na Brackiej, a resztę oddała na przechowanie znajomym. Niestety nie wszystko przetrwało, ale to właśnie Jadwidze zawdzięczamy ocalenie spuścizny po Witkacym.

Po zakończeniu wojny przeniosła się do Krakowa. Pod Wawel ciągnęły w tym czasie prawdziwe pielgrzymki warszawiaków, próbujących ułożyć sobie życie w niezniszczonym mieście. Nina miała tam rodzinę - początkowo zatrzymała się w Kossakówce. Ale nie był to najlepszy okres rodowej siedziby Kossaków, nie żyli już Wojciech i Maria, a na emigracji zmarła Lilka Pawlikowska. Kossakowie żyli z wyprzedaży rodzinnych pamiątek, narastał konflikt pomiędzy Magdaleną Samozwaniec a Jerzym i jego żoną. Ostatecznie wdowa po Witkacym trafiła do kamienicy przy ulicy Krupniczej należącej do Związku Literatów Polskich.

Nazwa była imponująca, ale w praktyce wyglądało to niemal dramatycznie. Jadwiga otrzymała miejsce w wieloosobowym pokoju, z czasem przeniesiono ją do małej klitki na wyższym piętrze. Przy okazji wyszła na światło dzienne bardzo delikatna i niezręczna sprawa. Starając się o zasiłek po zmarłym mężu, dowiedziała się, że jest on od kilku miesięcy wypłacany, a otrzymuje go Czesława Oknińska! Wybuchł skandal, Czesławie natychmiast cofnięto wypłaty, niebawem zresztą opuściła Kraków. Nina pozostała pod Wawelem przez cała dekadę.

Jerzy Lovell mieszkający w tym czasie na Krupniczej wspominał ją po latach:

"Pani Jadwiga była wielką damą w każdym calu, piękną mimo nie pierwszej już młodości, elegancką dystyngowaną i ujmującą, jakkolwiek - w początkowym przynajmniej okresie - mającą pewien dystans. Żyła nadzwyczaj skromnie, stale w tarapatach finansowych, dbając tylko o dwie rzeczy: absolutną czystość i porządek oraz dobrą kawę, która przy jej neurastenicznym usposobieniu pozwalała jej utrzymywać się w psychicznej formie. Poza tym namiętnie grała w brydża".

Mieszkanie przy Krupniczej powoli stawało się udręką. Dawne lokale podzielono na mniejsze, kwaterowano razem obcych ludzi, lokatorzy musieli korzystać ze wspólnych kuchni i łazienek. To rodziło konflikty, a Jadwiga z racji upośledzenia fizycznego rzadko opuszczała mieszkanie. Na domiar złego coraz bardziej dokuczała jej astma, dużo paliła, co jeszcze pogarszało sytuację.

Wreszcie miała dosyć, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechała do Warszawy, do zaprzyjaźnionego małżeństwa Flukowskich. I właśnie z rozmów ich córki z Joanną Siedlecką znamy szczegóły ostatnich lat życia żony Witkacego.

[...]

Nina zmieniła wiele adresów, mieszkała w Domu Rencisty Nauczyciela w Zielonce, w domu ZLP w Oborach, ZAIKS-u w Konstancinie, hotelu ZLP przy Krakowskim Przedmieściu, w pensjonacie sióstr zakonnych w Świdrze. Trafiła nawet na ostatnie piętro hotelu Bristol, który finansowany przez ZLP, lata świetności miał już za sobą. Tam zresztą czuła się chyba najlepiej, w miejscu, gdzie kiedyś jej wuj Wojciech Kossak miał swoją pracownię. Pamiętał go nawet stary windziarz pracujący w budynku od czasów przedwojennych.

Do tego dochodziły jeszcze pobyty w szpitalach, a następnie w sanatoriach dla nerwowo chorych - zdiagnozowano u niej ciężką psychonerwicę. Ostatecznie Flukowscy przez rzeźbiarza Xawerego Dunikowskiego znaleźli dostęp do Cyrankiewicza. Premier lubił pozować na człowieka o miękkim sercu dla artystów i ich rodzin, a może rzeczywiście taki był? Pomógł wielu osobom z tego środowiska, zapewne miała na to wpływ jego żona - Nina Andrycz. Wola premiera była prawem, Nina niezwłocznie dostała rentę (1300 złotych - najniższą z możliwych, ale i tak znacznie wyższą niż dotychczasowy zasiłek), a rok później małą kawalerkę (z ciemną kuchnią) przy ulicy Kruczej. A sam Cyrankiewicz chciał koniecznie poznać wdowę po Witkacym.

"Zapowiedział swoją wizytę - wspominała Halina Leszczyńska - przez Dunikowskiego i odwiedził ją kiedyś na Kruczej. A ona, owszem, podziękowała mu za rentę oraz mieszkanie, zachowywała się uprzejmie, ale z godnością, właściwie nawet z wyniosłością. Bez uniżoności, komplementów czy próśb, choć namawialiśmy - taka okazja! [...] Wyraźnie go zafascynowała, bo faktycznie prezentowała się witkacowsko - prawdziwa, rasowa dama, zaciągająca się papierosem w długiej lufce, wspominająca stryja Wojciecha Kossaka, w ekstrawaganckim wtedy, pochodzącym z paczki »ciuchowym« komplecie - długiej bluzie i spodniach".

Gdyby poprosiła o coś premiera, ten zapewne spełniłby jej życzenie. Ale Nina była dumna, nie chciała nic poza tym, co jej się należało. W tym czasie Witkacy zaczynał być modny, grano jego sztuki, drukowano jego książki. Nina nie zdążyła jednak z tego skorzystać, niebawem minęło 20 lat od śmierci męża i według ówcześnie obowiązujących przepisów prawa autorskie wygasły, tantiemy już się jej nie należały.

Pomimo kontaktów z Cyrankiewiczem nienawidziła komunistycznej rzeczywistości, "brzydoty, szarości i zapachu kapusty". Mieszkanie opuszczała tylko wtedy, gdy musiała, sklepy uważała za "kwintesencję socjalizmu - "nędzę, tandetę, chamstwo". Nie mogła się nadziwić, że jej mąż wszystko to przewidział, ale przecież Witkacy własnymi oczami patrzył na rewolucję bolszewicką w Rosji.

Nie chciała nawet mieć radia, było to dla niej wyłącznie narzędzie propagandy. Kochała muzykę, ale słuchała jej tylko z płyt, codzienne informacje nie były jej potrzebne. Mimo iż zdrowie coraz bardziej jej szwankowało, nie potrafiła odmówić sobie używek:

"Kochała kawę - zwierzała się Siedleckiej Halina Leszczyńska - którą nazywała swoimi pigułkami Murti Binga, trzymającymi ją jakoś przy życiu. Piła codziennie kilka mocnych filiżanek, przygotowywała z nabożeństwem - długo mieliła i parzyła, przecedzała przez filtr, celebrowała podawanie. Dużo i namiętnie paliła, właściwie do ostatnich niemal chwil, kiedy musiałam wkładać jej papierosa do ust, zapalać. Ubóstwiała karty - brydża, pikietę, pasjansa, gdy miała jeszcze siły, urządzała brydżowe wieczorki. Lubiła wypić od czasu do czasu trochę wódeczki, sama robiła nalewki, na które nas [...] zapraszała".

Niestety, wraz z upływem lat niektóre jej przyzwyczajenia zamieniały się w obsesje:

"Ciągle się kąpała, myła się nawet po siusiu, a ręce dosłownie co chwilę. Pieniądze brała wyłącznie przez rękawiczkę. Nie dotykała psów ani innych zwierząt. Opiekała zawsze nad gazem chleb - widziała kiedyś skrzynki z pieczywem wleczone po błocie. Musiała mieć wyłącznie swoją filiżankę, talerz, sztućce, mydło i ręcznik. Bardzo dbała o czystość w swojej kawalerce, nie tolerowała na podłodze nawet okruszka. Wiele rzeczy ją brzydziło, napawało wstrętem, chociażby publiczne ubikacje i łazienki. Gotowanie, bo wymagało babrania się w mięsie, krwi, powalanych ziemią warzywach. Gotowała sobie najwyżej jajko, płatki, parzyła kawę".

Ale do końca życia zachowała szyk starej przedwojennej damy. Chociaż Witkacy nie żył już od wielu lat, podporządkowało swoje życie jego osobie.

"Po śniadaniu i kawie - kontynuowała Leszczyńska - nakładała swój turecki szlafrok z paczki od przyjaciółki, narzucała na szyję wyleniałe boa chroniące niby to od zimna, a tak naprawdę reprezentujące "wytworność i elegancję", wyjmowała spod łóżka Stasiowe walizki i po prostu się w nich zanurzała, zapominała o bożym świecie. Obchodziła się z nimi niczym ze świętością, były - bez przesady - sensem jej życia".

Ze szczególna uwagą traktowała listy męża do niej, "przepisywała znajdujące się w nie najlepszym stanie, układała chronologicznie, niszczyła - jej zdaniem - zbyt intymne". Chociaż, biorąc pod uwagę to, co pozostawiła, trudno sobie wyobrazić, do jakiego poziomu prywatności był zdolny Witkacy. [...]Zmarła 28 grudnia 1968 roku na zapalenie płuc i została pochowana na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem. Przyjaciele uzyskali zgodę Ministerstwa Kultury i Sztuki, zakopiański cmentarz jest zabytkiem i wszystkie pochówki wymagają specjalnych zezwoleń. Spocząć miała w grobie teścia - Stanisława Witkiewicza.

"Miała najsmutniejszy chyba pogrzeb - opisywała Leszczyńska - jaki w ogóle pamiętam. Oprócz mnie, mamy i kuzyna Tadeusza Kossaka, jakieś dwie czy trzy przypadkowe osoby. Był ostatni dzień grudnia, Sylwester, silny mróz i płyta grobowca Stanisława Witkiewicza tak silnie zmarznięta, że mimo wysiłków trzech młodych.....
Czytaj dalej - zamów książkę>>>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz