Sprawdź aktualną promocję cenową>>>
Fragment książki
W SPATiF-ie odbyło się również przyjęcie po moim ślubie z Wojtkiem. Była wynajęta sala, byli goście,
głównie zresztą koledzy Wojtka – Andrzej Trzaskowski, Andrzej Dąbrowski, Jan Ptaszyn Wróblewski… Chociaż sala była zarezerwowana, wchodził, kto chciał. Na przykład Irek Iredyoski, już nieżyjący, ale
wtedy na szczęście jeszcze żył. Przyszedł do SPATiF-u, zobaczył, że coś się dzieje, więc wszedł.
Przyjaźniliśmy się (Wojtek też go znał i lubił), więc się ucieszyliśmy. Ale kiedy usiadł koło mojej mamy, trochę się wystraszyłam. Bo ona, wychowanka lwowskich urszulanek, nie tolerowała wulgaryzmów. A Irek (którego mama znała tylko jako świetnego autora) nagminnie używał (ze swoistym zresztą wdziękiem, z francuskim „r”) słowa „kułwa”. Bałam się, że mama zwróci mu uwagę i porobi się niesympatycznie. Tymczasem mama, zachwycona towarzystwem znanego pisarza (szczęście bibliotekarki!), w ogóle nie zwracała uwagi na te jego „kułwy”. U mnie nie tolerowała „cholery” i „dupy”, a gdyby przyjęcie potrwało trochę dłużej, Iredyoski przekonałby ją do „kułwy” i wódki.
Niewykluczone, że nauczyłby ją, jak zamrozid kota. Bo krążyły plotki, że kiedyś to zrobił. I poczęstował nim gości. Wiem, że tego nie zrobił. Przynajmniej na naszym weselu. Były taoce? Prezenty? Taoców nie było. Ty wiesz, że ja jestem skoczna, ale raczej w rozmowie. Tak, żeby przebierad nóżką, to nie bardzo. Więc były głównie rozmowy. A jeśli chodzi o prezenty, to dostaliśmy głównie zające.
Żywe? Nie, ani nawet w formie pasztetu. Pluszowe zające. Wojtek, kiedy go poznałam, był już Zającem.
Między innymi to mnie do niego przekonało, bo bardzo lubię zające. Ale żywe.
Przedstawił się „Dzieo dobry, Zając jestem”?
Nie, ale jego koledzy mówili o nim per „Zając”. Dużo o Wojtku słyszałam, zanim go jeszcze poznałam.
Na przykład Andrzej Dąbrowski opowiadał, że jest taki fajny facet, tyle że mieszka w Szwecji. A poza tym jest żonaty i ta żona jest piękna. To już mi się trochę mniej podobało, ale z drugiej strony mi nie przeszkadzało, bo po rozwodzie byłam pewna, że już drugi raz za mąż nie wyjdę.
To właśnie na imieninach żony Andrzeja Dąbrowskiego zobaczyłam Wojtka po raz pierwszy. Weszłam, a na parapecie siedział Zając.
Jak gołąb? Niedokładnie. Bo siedział na parapecie nie na zewnątrz, tylko wewnątrz. Kuchni. Wyglądał bardzo malowniczo. Dżinsowe ubranko, ciemne okulary, długie włosy. W piklach. W czym?
No dobrze – w puklach. Do ramion. Potem, kiedy je na szczęście ściął, tłumaczył, że to Michał Urbaniak kazał mu takie włosy nosid, bo tak podobno miał wtedy wyglądad prawdziwy jazzman. Dla mnie wyglądał naprawdę malowniczo. I co? Piorun? Porażenie miłosne? Nie przesadzaj! Mnie rzadko coś poraża. A burzy się nie boję. Wojtek uważa, że nie mam wyobraźni, bo kiedy walą pioruny, otwieram okna i wychodzę na balkon. A on się boi. Oprócz burzy na przykład jeszcze pająków. W ogóle nie jest zbyt odważny. Jak to Zając… Chociaż nie jestem pewna, czy wszystkie Zające boją się pająków.
Skoro to nie był piorun sycylijski, to co to było? Zając na parapecie. A potem rozmowa. Okazało się, że w Szwecji, gdzie mieszkał od paru lat, dało się słuchad „Trójki” i Wojtek znał moje teksty z „Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego”. Bardzo mu się podobały, ale mnie wyobrażał sobie (nie wiadomo dlaczego) jako dużą blondynę z cienkim głosem i grubymi nogami. Jego ideał?
Wprost przeciwnie. Był mile zaskoczony, że zgadzał się jedynie kolor włosów. Bo po tych czarnych wróciłam już do naturalnych. A on miał wrócid za parę dni do Szwecji. Ale, domyślam się, nie wrócił? Bo się we mnie zakochał? A nie? Ano nie. W każdym razie nie wtedy. I jeszcze długo nie. Ale po tych imieninach u Dąbrowskich odwiózł mnie do domu… Tylko nie pytaj, czy zaproponowałam, żeby wpadł do mnie na kawę… Bo? Znów cię rozczaruję. Nie zaproponowałam. A on nie poprosił mnie o numer telefonu. Pomyślałam, że może to i lepiej, bo i tak pewnie by nie zadzwonił i byłoby mi przykro. Sprytnie to sobie wytłumaczyłaś. Innego wytłumaczenia nie było. Nieważne. Nazajutrz wchodzę do radia na Myśliwieckiej i kogo widzę? Karolaka? Na parapecie? Nie. Na korytarzu. „A co ty tu – udałam zdziwienie – robisz?”. Okazało się, że umówił się z Dąbrowskim w sprawie piosenki, którą obiecał napisad dla niego przed wyjazdem. W tym momencie pojawił się Andrzej, więc po chwili ich zostawiłam. Wieczorem, już w domu, telefon… A jednak! Też tak pomyślałam. Ale dzwonił Andrzej. Czy jeśli Wojtek napisze muzykę, nie napisałabym tekstu? Powiedziałam, że może bym napisała, gdybym umiała. Ale w życiu nie napisałam piosenki. „To skąd wiesz – spytał – że nie umiesz?”. I dał do telefonu Karolaka. Przekonał cię? Nie. Zgodziłam się bez przekonania. Na próbę. Wojtek został wtedy w Polsce przez kilka dni, przychodził do mnie korzystad z telefonu… Czyli można powiedzied, że dosłownie Andrzej Dąbrowski dał ci go do telefonu… Może to był tylko pretekst? W każdym razie wpadał do mnie czasem i pytał, czy może zadzwonid. Płacił? No co ty?! Czy ja wyglądam na kogoś, kto obok aparatu stawiałby skarbonkę na drobne za korzystanie z telefonu? Chociaż w paru takich domach byłam, gdzie stały jakieś szklane naczynka z monetami obok aparatów telefonicznych. Ale nie płacił. Powoli zaczynał się uzależniad finansowo. A ta zamówiona piosenka powstała. I teraz ją bardzo lubię. Nie dlatego, że to pierwsza nasza wspólna, ale dlatego, że podoba mi się początek: „Kochad można byle jak i byle kogo”. BYLE JAK (śpiewał Andrzej Dąbrowski) Kochad można byle jak I byle kogo. Ja kochałem właśnie tak, Nim przyszłaś ty. Byłaś mi już bardzo potrzebna, Wymyśliłem cię więc Kiedyś w barze nad ranem, Czując, że Znów sam zostanę.
Kochad można byle jak I byle za co. Ale tęskni się do dnia, Gdy przyjdzie ktoś, Ktoś, kto byle jak kochanym Za nic nie zechce byd. Kto wszystko zechce brad, Kto wszystko zechce dad. Lub nic. Tak jak ja dziś. Kochad można byle jak I mimo wszystko. A ty nie chcesz nawet tak Pokochad mnie. A ja właśnie ciebie wymyśliłem Na miłośd swą. I boję się wciąż dnia, Dnia, w którym kochad bym cię miał Też byle jak. Nie było porażenia piorunem, ale zrobił na mnie miłe wrażenie. Po pierwsze był inteligentny, po drugie wszyscy mówili, że jest naprawdę świetnym muzykiem. A ja uważam, że mężczyzna poza tym, że ma byd inteligentny, to jeszcze… Powinien byd świetnym muzykiem. Na przykład. W każdym razie powinien byd kimś. Przez duże „Ka”. Jak Karolak? Właśnie. Nie lubię miernot. Facetów, bo kobitka jak jest młoda i ładna, to czasem wystarczy. Mężczyzna jeszcze musi byd w czymś dobry. Chociaż, gdyby się okazało, że Wojtek na przykład jest świetnym hydraulikiem, to nie wiem, czy tak by mnie to ruszyło. A muzyk – jak najbardziej. Po kilku dniach wyjechał, a po paru miesiącach wrócił i ten powrót pamiętam, bo mnie strasznie wkurzył. Nigdy nie byłam przez mężczyzn rozpieszczana prezentami. I nie lubię takiego rozpieszczania. Mam swoją dumę. Zarabiam, więc sama się mogę rozpieścid. A Karolak przywiózł mi ze Szwecji piękne buty. Szalenie mi się spodobały, ale strasznie mnie to wkurzyło… Cóż ty sobie myślisz?! Że mnie nie stad na buty?! To była pierwsza, jeszcze przedmałżeoska awantura. Nie wyrzuciłam ich przez okno. Jakoś dałam się przekonad, bo one były takie ładne. I potem już z każdej podróży Wojtek przywoził mi jakieś buty. Pierwsza awantura w związku jest najważniejsza! Kochad można byle jak, ale nie można się kłócid o byle co! Dzięki odpowiedniej awanturze mam teraz kolekcję pięknych szpilek. Wszystkie przechowuję, bo Wojtek nie lubi, jak się coś wyrzuca, i przywiązuje się nawet do prezentów, które mi podarował. Czasem tylko pożyczałam je znajomym, na przykład na ich śluby. Kobietom, bo nie mam zbyt wielu znajomych mężczyzn, którzy chodzą w damskich szpilkach. Ale pożyczałam w tajemnicy przed Wojtkiem, bo by się denerwował. Mamy zupełnie różny stosunek do przedmiotów. Ja chciałabym mied ich jak najmniej, a do tych, które mam, w ogóle się nie przywiązuję. Na przykład zawsze marzyło mi się, żeby mieszkad w hotelu. Ale nie tak przez kilka dni. Na stałe. Lubię takie miejsca bezosobowe, takie, po których nie widad, kto w nich mieszka. Karolak, kiedy zobaczył mieszkanie, w którym mieszkałam już jakieś sześd lat, był pewien, że...
Czytaj dalej - zamów książkę>>>
Opis
Maria Czubaszek w rozmowie z Arturem Andrusem.
Rozmowa dwóch wybitnych osobowości polskiej sceny kabaretowej - Artur Andrus wnikliwie przepytuje Marię Czubaszek z jej twórczości oraz burzliwego życia towarzyskiego i rodzinnego. W tych wspomnieniach, pełnych przewrotnych anegdot, pojawiają się m.in.: Jonasz Kofta, Jacek Janczarski, Adam Kreczmar, Agnieszka Osiecka, Jerzy Dobrowolski, Stefania Grodzieńska, Bohdan Łazuka i Jerzy Urban... Dowcipnym dopełnieniem tych rozmów są fragmenty satyrycznej i literackiej twórczości Marii Czubaszek oraz liryczne, a zarazem ironiczne, ilustracje Wojciecha Karolaka.
Kobieta instytucja, od wielu lat działająca na terenie kraju, rozśmieszająca bardziej niż gaz rozśmieszający, przeciwstawiana bywa patetycznej instytucji Matki Polki, pierwsza dama polskiej sceny kabaretowej. Wybitna autorka wybitnych skeczy, dosadny przykład na to, że palenie nie zabija, zwłaszcza poczucia humoru.
Krystyna Kofta
Dla Marysi nie był to łatwy czas. Nie cierpi wspomnień! I kiedy zorientowała się, że będę ją do nich zmuszał, bo przecież w tej sprawie ta książka, zaczęła mnie unikać. Nie znosi swojej twórczości! I kiedy było jasne, że będę nalegał, żeby przeczytała coś, co kiedyś napisała, przestawała odbierać telefon. Ma bardzo niefrasobliwy stosunek do swoich tekstów. Nie prowadzi żadnego archiwum, na pytanie "masz?" zazwyczaj odpowiada "gdzieś miałam". To, co udało się tutaj zamieścić, spisane jest z taśm zachowanych w archiwum dawnej Redakcji Rozrywki Programu III Polskiego Radia, kilku nagrań telewizyjnych. Ta rozmowa nie kończy się w jakimś logicznym momencie. Kończy się w momencie koniecznym dla ratowania naszej znajomości. Gdybym jeszcze kilka razy próbował ją zapytać o jakieś wspomnienie z dzieciństwa, znienawidziłaby mnie na zawsze.
Artur Andrus
Tutaj czytaj więcej ....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz